piątek, 28 sierpnia 2015

Mezoterapia mikroigłowa na życzenie raz jeszcze :-)


Ponieważ dostałam wiele pytań odnośnie mezoterapii mikroigłowej, a właściwie tego, czego obawia się większość osób chętnych na ów zabieg, czyli: jak to jest z dolegliwościami bólowymi i wyglądem po? Tak na serio, bez cukru, lukru i ściemy :-).
Post będzie dość krótki, ze względu na fakt, że sama mezoterapia i teoretyczne ujęcie tematu łącznie z plusami i minusami, są zawarte w tym, nazwijmy to górnolotnie, „artykule” (>>link<<).
Odbiegając na moment od tematu zupełnie odzwyczaiłam się od takiego lekkiego i przyjemnego pisania, bo jedyne, co obecnie wklepuję to receptury kosmetyków w języku INCI, które są potrzebne mi do dokumentacji i badań w laboratorium :-), ale miło wrócić, chociażby na chwilę.
Przejdźmy do meritum, jak już wspomniałam omawiając mezoterapię mikroigłową, nie należy ona do zabiegów z serii relaksacyjno-przyjemno-miziających :-). Cechuje ją inny rodzaj doznań :-).
Ból to za wiele powiedziane, ze względu na fakt, że procedura mikronakłuć jest poprzedzona znieczuleniem miejscowym (specjalistycznym żelem, np. EMLA). Samego wbijania igiełek w skórę zasadniczo się nie odczuwa, jest to uczucie zbliżone do mikrodermabrazji- czyli czujemy, że głowica przemieszcza się po powierzchni skóry ( to nie szczyt przyjemności), ale nie towarzyszy jej ból. Ja zabieg wykonuję partiami, ze względu na fakt, że żel dość szybko przestaje działać (wystarczająco na opracowanie np. czoła czy policzka, ale zbyt krótko, by móc przeprowadzić mikroiniekcje całej zabiegowej okolicy, jaką jest np. twarz). Nie ukrywajmy, że w trakcie mezoterapii pojawia się krwawienie i to nie do końca w wersji mikro :-), czasami bywa dość obfite, w zależności od okolicy i głębokości iniekcji. Najczęściej kilka razy traktuje się skórę dermapenem lub rollerem „na sucho”, bez ampułki, do momentu jej zaczerwienienia. Dopiero później aplikuje się dobrany koktajl i kontynuuje procedurę. Opracowywana okolica staje się żywo czerwona, gorąca, zaczyna punktowo krwawić, mrowić i piec (dwie ostatnie opcje występują najczęściej po zakończonym jej nakłuwaniu). Po zabiegu skórę przemywa się specjalistycznym środkiem do dezynfekcji, przeznaczonym do kontaktu ze świeżymi ranami i błonami śluzowymi (dość nieprzyjemne uczucie, gdyż skóra jest tkliwa i każde tarcie wywołuje niemiłe uczucie i potęguje pieczenie). Następnie aplikowana jest ampułka lub maska łagodząca (ja stosuję preparaty schłodzone w lodówce, gdyż przynosi to ulgę, czasami używam też suszarki do włosów z zimnym nadmuchem, bądź wachlarza, wiatraka, czy co mam pod ręką- ten etap przypomina trochę złuszczanie peelingami chemicznymi, gdyż tam minimalizuje się pieczenie i świąd wachlowaniem :-D). Po upływie ok. 10-15 min pieczenie minimalizuje się do wersji mało uciążliwej :-). Po jakiś 45 min zmywa się maskę i nakłada krem końcowy po zabiegach tego typu (może piec, ale jest to stan krótkotrwały). Skóra po zabiegu jest bardzo napięta (może pojawić się obrzęk, drobne krwiaczki) i silnie zaczerwieniona. Także po przeprowadzonej mezoterapii wygląda się niewyjściowo, więc randka w ten sam dzień odpada :-P. Na drugi, maksymalnie trzeci dzień koloryt skóry wraca do normy, zaś powstałe krwiaczki resorbują się w ciągu 3-6 dni w zależności od osobniczych zdolności regeneracyjnych :-).
Żeby nie było, że artykuł jest na „sucho” poniżej dołączam zdjęcia swojej buźki, po zabiegu :-) .
Pierwsze jest zaraz po mikronakłuwaniu jeszcze przed przemyciem środkiem dezynfekującym, więc widać delikatnie zakrwawioną powierzchnię skóry i miejsca, w których będą krwiaki (najczęściej lokalizują się one na czole i pod oczami) :-)


Zdjęcie nr 2 jest na drugi dzień po zabiegu, obecne krwiaczki zniknęły na 4 dzień. Dodam tylko, że ja mam skórę wrażliwą, alergiczną i płytko unaczynioną :-). Tak czerwona, jak zaraz po nakłuwaniu jestem też po porannym bieganiu (mimo, że biegam regularnie :-D ).



Zapewne niektórych zraziłam :-)... Trudno, życie :-)... Jednak efekty zabiegu mnie urzekły i mimo powyższych niedogodności, jestem wierna "mikroigłówce" już kilka lat :-) i nie planuję w tej kwestii zmian...

środa, 8 kwietnia 2015

O alergiach i nietolerancjach... Czyli wszystko to, co w "niejasny" sposób odbija się na skórze...

Wyprysk alergiczny połączony z drobnymi i pojedynczymi trądzikowymi krostami
Alergie stają się nieodzownym elementem egzystencji coraz większej części populacji... Kiedyś problemem były uczulenia wieku dziecięcego, z których można było „wyrosnąć”... Teraz nikt nie zna dnia ani godziny, gdy alergia zapuka do drzwi :-). Mimo jej wielokierunkowych objawów, skoncentrujemy się na skórnych symptomach, jak przystało na tematykę bloga.
Szczęśliwi Ci, którzy nie muszą studiować bacznie etykiet i inwigilować wszystkiego, co potencjalnie stanowiłoby alergen... Choć fajnie jest wiedzieć, co się spożywa i aplikuje na skórę, świadomość, że większości należy unikać (zwłaszcza tego, co tygryski lubią najbardziej), sprawia, że czar jedzenia i „kosmetykowania” pryska :-P. O ile środki kosmetyczne dość łatwo można ograniczyć i zastąpić (na te z właściwym i pożądanym składem), to w przypadku produktów spożywczych nie jest już takie proste, gdyż nawet zdrowa żywność może uczulać :-(.
Alergia jest niczym innym jak nadreaktywną odpowiedzią organizmu na kontakt z alergenem (układ immunologiczny osoby uczulonej traktuje ów związek jako szkodliwy, obcy, który należy jak najszybciej „zneutralizować”). Wystąpi jedynie u osób predysponowanych (uczulonych na daną substancję, bądź ich grupę). Ów „kontakt” skutkuje wytworzeniem przeciwciał, które mają za zadanie zwalczenie intruza.
Jak już wcześniej wspomniałam skoncentrujemy się na alergicznym wyprysku skórnym. Objawia się on świądem, rumieniem, pokrzywkowymi bąblami, bądź krostami wypełnionymi płynem surowiczym (przy atopowym zapaleniu skóry, obserwuje się najczęściej zaostrzenie jego objawów). Wyprysk skórny może być efektem alergii pokarmowej, kontaktowej (omówionej szerzej w tym poście >>link<<) lub krzyżowej (wziewna prócz poważnych problemów ze strony układu oddechowego i wodnistego kataru, powoduje najczęściej obrzęk spojówek i ich zapalenie, czyli brak typowego odczynu skórnego, więc pominiemy ją tym razem :-P). Jeszcze kilka słów wyjaśnienia co do alergii krzyżowej. Mamy z nią do czynienia w momencie, gdy dana osoba wykazuje więcej niż jedną nadwrażliwość np. pokarmową i wziewną (bądź kontaktową i pokarmową, itp., czyli uczula ją wiele związków różnego pochodzenia, o odmiennym sposobie „podania”). Alergeny np. wziewne (budową zbliżone do tych, pochodzących z żywności- taka sytuacja ma miejsce np. między alergenami leszczyny i orzechów), są w stanie wywołać odpowiedź typową dla nadwrażliwości pokarmowej (i na odwrót), gdyż organizm nie jest w stanie ich prawidłowo rozróżnić.
W momencie, gdy zaobserwujemy niepokojące objawy (nie tylko skórne, gdyż one akurat, w przeciwieństwie do ogólnoustrojowych i układowych, nie są groźne) powinniśmy swoje kroki skierować do alergologa :-). Jest to jak najbardziej prawidłowy wybór, gdyż lekarz tejże specjalności ma w „menu” usług testy diagnostyczne, które mogą pomóc nam poznać źródło kłopotów (co nie stanowi jednak gwarantu sukcesu, ale o tym za chwilę). Do wyboru są testy podstawowe z krwi (standaryzowane i nakierowane na IgE), pokarmowe oraz płatkowe. Teoretycznie więc ogromne pole do popisu w diagnostyce...

Jednak tak naprawdę w alergologii wyróżnia się kilka typów reakcji alergicznych, różniących się wytwarzanymi przeciwciałami i różnymi mechanizmami. Alergolodzy zajmują się głównie reakcjami IgE-zależnymi (związanymi z produkcją Immunoglobulin klasy E), gdyż dają one łatwe do odczytania natychmiastowe objawy i możliwe są do zdiagnozowania właśnie za pomocą wspomnianych wyżej testów. Istnieje także niemała grupa alergii IgE-niezależnych (IgG, IgA, IgM, IgD, więc jak widać diagnostyka IgE to tylko kropla w morzu) to pozostała gromadka, która może spędzać „sen z powiek”. Najczęstsza spośród nadwrażliwości IgE- niezależnych jest alergia pokarmowa IgG, zwana reakcją opóźnioną (III typ reakcji alergicznej). Jej objawy mogą pojawić się w przedziale między 8 a 70 godzin po spożyciu pokarmu, który ją wywołał. Jak więc widać znacząco utrudnia to diagnostykę i wytypowanie konkretnego produktu... Na szczęście, jeżeli uda się oskarżyć reakcję typu III jako sprawcę złego samopoczucia, czy zmian skórnych, można wykonać specjalistyczne badanie krwi w kierunku przeciwciał IgG (jak zwykle wszystko, co skuteczne jest odpłatne i uwaga, w zależności od ilości alergenów koszt może wynieść od 500zł do 1500zł)...
Ale żeby nie było tak fajnie idziemy dalej :-)
Prócz kwestii alergicznych możemy mieć do czynienia z tzw. nietolerancją pokarmową (często do worka nietolerancji wrzuca się także powyższe reakcje immunologiczne, których nie da się zdiagnozować testami) :-). Często zdarza się sytuacja, że mimo negatywnych wyników testów diagnostycznych obserwujemy wyraźne pogorszenie stanu skóry po spożyciu pewnych produktów (częste są także bóle brzucha, kiepskie samopoczucie, ale jak wspomniałam ograniczamy się do skórzastych objawów). Nie zawsze nietolerancja objawia się typowym świądem, wypryskiem czy pokrzywką. Może mieć także postać stanów zapalnych (małe i duże wypryski na rumieniowym podłożu, bez konkretnej treści, dla intensywnych „wyciskaczy” i „dusicieli”, to takie zmiany, które bywają sporych rozmiarów i dają bolesność przy ucisku, ale przy próbie wyciśnięcia nie wychodzi z nich nic :-P), przypominających nierzadko trądzik (jeżeli więc widzicie, że po spożyciu produktów zawierających np. kakao wasza skóra pokrywa się dużą ilością stanów zapalnych, a przeprowadzone testy alergiczne nic nie wykazały, oznacza to, że macie nietolerancję na ów składnik, a nie, że kakao powoduje trądzik :-) ). 
Nietolerancje pokarmowe polegają na nadwrażliwości (także nieimmunologicznej, ale jak pisałam wrzucone są też do tej grupy niezdiagnozowane reakcje alergiczne) na konkretne produkty spożywcze (często gęsto modyfikowane, bądź sztuczne „nowe” gatunki). Mimo, że są mniej groźne niż alergia (jej objawy są łagodniejsze), nie należy lekceważyć nietolerancji i wziąć sobie do serca reakcję organizmu. W takich sytuacjach powinno się wyeliminować z diety produkty, bądź ich składowe, jeżeli to możliwe (np. zastąpić pszenicę glutenową odmianą bezglutenową, którą jest orkisz, itp.), co nierzadko utrudnia życie i zawęża menu... Zwłaszcza, że bombardowani jesteśmy przetworzonymi produktami nafaszerowanymi wszystkim, począwszy od konserwantów, sztucznych barwników, przez metale ciężkie, po modyfikacje genetyczne.
Z racji faktu, że sama borykam się z problemem alergii kontaktowych, pokarmowych i nietolerancji (u mnie jest to wynikiem przebytego leczenia, taka powiedzmy pamiątka...) powiem tak: nie ma to jak zeszycik, długopis i skrzętnie prowadzone notatki na zasadzie metody prób, błędów i własnych obserwacji :-) (nikt nie zna nas tak dobrze, jak my sami).
Pragnę dodać tylko kilka małych rad praktycznych :-). Pamiętajcie o ogromnej ilości pestycydów i chemikaliów, którymi traktuje się m.in. owoce i warzywa, gdyż to one często są bezpośrednią przyczyną alergii, czy też nietolerancji, nie zaś same spożywane produkty (u mnie problem częściowo rozwiązała zmiana źródła kupowanych produktów, itp). Jeżeli macie alergię kontaktową na nikiel, potwierdzoną w testach płatkowych (czyli skórnych), powinniście unikać żywności w puszkach (groszek, kukurydza, fasola, tuńczyk, itp.- swoją drogą ten ostatni gagatek zasługuje na osobnego posta, bo zawiera całą tablicę Mendelejewa spośród metali ciężkich), gdyż ona również może zawierać ten pierwiastek.


Unikajcie garmażeryjnego jedzenia i gotowych półproduktów, bo zawierają wszystko i nic zarazem :-). Uważajcie na barwniki spożywcze, czyli wszystkie pięknie koloryzowane ciasta i spożywcze „gadżety” (myślę, że należy się ich bać bardziej niż tych kosmetycznych, chociażby ze względu na fakt, że podajemy je do wnętrza organizmu nie tylko aplikujemy na skórę, a co za tym idzie alergia kontaktowa jest mniej groźna w skutkach, niż pokarmowa czy ogólna). Warto mieć w podręcznej apteczce doraźne leki ograniczające i łagodzące skutki alergii (również tej na skórze, tylko błagam nie maści sterydowe, bo to najgorsze z możliwych rozwiązań i nie można ich stosować w obrębie twarzy). Warto zadbać o kosmetyki dla osób ze skórą atopową, gdyż mają bardziej przyjazny skład i nawet podczas rzutu alergicznego na skórze nie zaostrzają jego objawów (można także wykonać krem handmade :-), co gorąco polecam).

Uszy do góry, zeszyt w dłoń, długopis i zachęcam do prowadzenia notatek.







Źródła:
Notatki z dermatologii, alergologii i immunologii ze studiów :-P
Wiedza i doświadczenia własne
biotechnologia.pl
S. Jabłońska, T. Chorzelski Choroby skóry. Dla studentów medycyny i lekarzy, PZWL, Warszawa 2002.

poniedziałek, 9 marca 2015

Mydło w płynie, mydło w kostce... Ile jest mydła w mydle?

W czasach gdy półki sklepowe uginają się jest pod ciężarem produktów myjąco- kąpielowych o szalonych kolorach, zapachach z całego świata i formach (pianki, kostki, kremy, żele, itp.), nie trudno się zgubić. O to też chodzi producentom, którzy jak tonący, chwytają się wszystkiego, co skieruje wzrok i uwagę na ich kosmetyk. Jeszcze nie tak dawno temu (w pierwszej połowie XX wieku, choć początki produkcji mydła tak naprawdę sięgają czasów Fenicjan, ale pominiemy lekcję historii) ludzie wyrabiali mydełka (w kostce) w zaciszu domowego ogniska z łoju zwierząt i popiołu (z niego po zmieszaniu z wodą uzyskiwano ług, który reagował z użytymi tłuszczami). W czasach obecnych, mało kto ma ochotę na zabawę w detalicznego producenta. Jako „wysoce” rozwinięta cywilizacja, jesteśmy nastawieni na robienie kariery, życie w biegu, wygodę i półprodukty. Idziemy do sklepu, chwytamy myjące mazidło i po problemie. Po co sobie życie utrudniać przecież :-P. Od ładnych kilku lat, mydlana kostka została całkowicie zdetronizowana. Obecnie niepodzielnie rządzą tzw. „mydła” w płynie. Są w wygodnych dozownikach, ładnie się pienią, przyjemnie pachną i są swoistą ozdobą łazienki.
Zacznijmy od samego pojęcia mydła :-).
Z założenia jest ono niczym innym jak solami metali i wyższych kwasów tłuszczowych (brzmi groźnie, ale skrótowo chodzi o połączenie zasady sodowej, potasowej, bądź magnezowej z tłuszczami roślinnymi (zwierzęcymi też) i wodą. Efektem takiego połączenia jest reakcja zmydlania, a jej produktem końcowym mydło :-D). Każdy chyba wie do czego służy :-). Ujmę to jednak trochę bardziej naukowo. Mydło stosuje się w celu zwilżenia warstwy rogowej (zmniejszenia jej napięcia powierzchniowego), emulgowania brudu zalegającego na skórze oraz zmniejszenia liczby drobnoustrojów obcych (w tym chorobotwórczych, skutkiem ubocznym jest przerzedzenie szeregów fizjologicznej flory bakteryjnej).
Jak wspomniałam, w sklepach jesteśmy zasypywani „mydłem” w różnych postaciach, począwszy od żeli pod prysznic, przez kostki myjące, po produkty 2w1. Dla każdego coś miłego. Jednak jak się przyjrzymy składom, okazuje się że nasze drogeryjne mazidła nie mają z nic wspólnego, bądź bardzo niewiele z prawdziwym mydłem (jest kilka wyjątków, np. bardzo mile zaskoczyła mnie Alterra z Rossmann'a, ale już wiązankę barwników i Tetrasodium Etidronate mogliby sobie darować)... W INCI większości na próżno szukać można śladów po produktach procesu zmydlania... Jest za to długa lista związków syntetycznych, nie zawsze obojętnych dla skóry... Wynika to zapewne z faktu, iż naturalne mydło nie nie ma tak atrakcyjnej piany (chciałabym dodać, że jest ona tylko efektem wizualnym, ale osobiście znam wiele osób, które uważają, że jeżeli produkt myjący się nie pieni, to znaczy, że nie myje, a tym samym nie działa), nie jest idealnym nośnikiem dla zapachu, ciężko w nim zawiesić równomiernie drobinki peelingujące i tym podobne atrakcyjne ulepszacze...
Rzućmy okiem na produkty drogeryjne :-).
Zaczynamy od kostek, które kształtem nawiązują do tradycyjnych mydeł i z takimi maja się konsumentowi kojarzyć. Jednak już w procesie produkcji przemysłowej, okrada się je z gliceryny (naturalny produkt uboczny), usuwając ją i sprzedając osobno jako cenny surowiec :-). Kolejna kwestia jest taka, że kostka myjąca najczęściej prawdziwego mydła ma między 0-40%, całą resztę stanowią syndety, czyli syntetyczne substancje poprawiające właściwości pianotwórczo- myjąco- zapachowo- wizualne.
Kolejne pod lupę idą żele pod prysznic i wszystkie płynne mazidła :-). Te cuda albo wcale nie zawierają mydła, albo w tak znikomych ilościach, że w składzie zajmują jedne z ostatnich miejsc na liście INCI. Zdarzają się wyjątki, choć i w nich nie obejdzie się bez poprawiaczy i wzmacniaczy właściwości... Składy mają niezmiernie długie, ale ciężko znaleźć w nich coś wartościowego...
Tak naprawdę zarówno kostki, jak i płynne produkty myjące mają zbliżone składniki. Ważne miejsce zajmują w ich recepturze substancje poprawiające zdolności pianotwórcze oraz właściwości samej już piany (jak jej kremowość, gęstość, trwałość). Do grupy tej zaliczyć należy np. Sodium Isethionate, Polyquaternium-7, Cocamide Mea. Z założenia środek myjący służy do mycia, skoro nie ma w nim stricte mydlanych detergentów, musi pojawić się gromadka związków umożliwiających tę funkcję, m.in. Sodium Lauryl Sulfate (sławny SLS, obecnie trwa na niego nagonka, więc stosuje się zamienniki o tych samych właściwościach i działaniu, ale innej nazwie :-P, czyli z deszczu pod rynnę), Sodium Laureth Sulfate (SLES), Sodium C12-13 Pareth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Cocamide Mea, Poloxamer 124, itp. Związki myjące są jednocześnie bardzo odtłuszczającymi substancjami. „Mydło” okradzione z gliceryny powoduje nadmierne wysuszanie i uczucie ściągania naskórka (niektórzy dodają niewielkie jej ilości do receptury, żeby widniała w składzie). Dlatego też część producentów dorzuca na deser do INCI porcję silikonów, silanoli i substancji renatłuszczających, bądź dodatek w postaci kremu (tak robi np. Dove), by zatuszować działanie wysuszające użytych detergentów. Do tej grupy zaliczamy, np. Styrene/Acrylates Copolymer, Polyquaternium-7, Glycol Distearate. Receptura nie byłaby pełna bez konserwantów :-), bo przecież kosmetyk musi mieć długą datę ważności i nie tracić swych właściwości w trakcie użytkowania. Królują wśród nich Methylisothiazolinone, Sodium Salicylate, Sodium Benzoate, Parabeny, pochodne formaldehydu, bądź związki uwalniające formalinę i wiele innych. Żeby tablica Mendelejewa była pełna, dokładamy jeszcze porcyjkę substancji pogłębiających działanie pozostałych składników receptury (najbardziej znany jest w tej grupie glikol propylenowy- mimo, że jest promotorem przejścia przeznaskórkowego, często podrażnia skórę)... Dla konsumentów ważny jest kolor i zapach, o czym producenci nie omieszkali zapomnieć :-). Kompozycje oznaczane są jako Fragrance/Parfum i mogą mieć nie skończoną ilość kombinacji związków zapachowych (rzecz jasna syntetycznych, gdyż są trwalsze niż olejki eteryczne- teoretycznie jedne i drugie mogą alergizować, ale olejki zapachowe nie wywołują działania terapeutycznego na skórę). Obecne barwniki również nie są naturalne, gdyż muszą być stabilne i dawać intensywną paletę barw :-) (nie wiem jednak dlaczego najczęściej w składzie spotykam te, o wątpliwym bezpieczeństwie, dla pocieszenia dodam, że równie kiepskie mieszanki stosuje się do barwienia żywności...). Czasami recepturę wzbogaca się o ekstrakty roślinne (w śladowych ilościach), żeby sprawić wrażenie bardziej naturalnej, zdrowej i przyjaznej dla skóry. Swego czasu panowała także moda na używanie kosmetyków dla dzieci, które przy bliższym zapoznaniu ze składem INCI, nie różnią się zbyt wiele od produktów dla „dorosłych”.
Podsumowując skład kostek i płynów myjących. Zawierają od groma związków, których stosowanie jest obostrzone wytyczonym przedziałem stężeń (ze względu na ich szkodliwość, ryzyko wprowadzenia zmian w układzie hormonalnym, czy nawet pośredni wpływ na rozwój różnych chorób), alergenów, odtłuszczaczy wysuszających skórę, podrażniaczy, syntetycznych renatłuszczaczy, które zacierają ślady po przesuszonym naskórku...
Teraz pokrótce o mydłach tradycyjnych, bo nie chcę, by post był jak „never ending story” :-). Mogą mieć postać kostki (bądź każdego innego kształtu- tu ograniczeniem jest wyobraźnia). W składzie mydła są detergenty myjące powstałe w procesie zmydlania. Dobrze spełniają swoją funkcję, jednocześnie nie odtłuszczając nadmiernie naskórka. Niestety, jak już wspomniałam, nie pienią się tak szalenie, jak syndety :-P. Atutem mydeł naturalnych jest zawartość witamin (pochodzących z użytych olejów). Najczęściej „kostka” zawiera od 5% do 10% niezmydlonego tłuszczu (czyli takiego, który nie przereaguje z użytym wodorotlenkiem i zostanie w pierwotnej postaci), czyli mieszanki naturalnych kwasów tłuszczowych, które wbudowują się w warstwę rogową naskórka poprawiając jej kondycję- są emolientami. Dodatkowym i ważnym składnikiem mydeł naturalnych jest gliceryna (której nie usuwa się z receptury), wpływająca na zwiększenie nawilżenia skóry. Skład często wzbogaca się o naturalne barwniki i zapachy (aromaterapia i wpływ na skórę olejków eterycznych są znane nie od dziś). Ich obecność stanowi jedynie dodatek, nie konieczność. Dla przeciwników kostek, są mydełka w płynie, równie naturalne :-).
Mydło wyrabiane tradycyjną metodą nie musi mieć nudnego i "oklepanego" kształtu kostki :-P (zdjęcie autorskie)

Wiem, że gdzieś w tym wszystkim trzeba zachować zdrowy rozsądek i nie dać się zwariować, ale marketingowe błędne koło ma na celu „wmuszenie” nam tony kosmetyków, tzw. „niezbędników pielęgnacji”. Najpierw żel pod prysznic, bądź kostka myjąca, która w efekcie wysusza skórę na wiór, następnie aplikacja „nawilżającego” balsamu/kremu/masła (gdzie związków przyjaznych i skutecznych jak „kot napłakał”) dedykowanego producenta, który nie może być zbyt wydajny i skuteczny w swym działaniu, bo firmie spadną obroty. Do tego wszystkiego oczywiście dochodzi peeling, bo trzeba ścieńczać warstwę rogową, by pozbyć się suchych łusek i przywrócić skórze gładkość, (którą w większości miałaby bez problemu, gdyby nie wszechstronne jej przesuszanie). Jestem za peelingami, ale zalecenia producentów do zdecydowanie zbyt częstego ich wykonywania (sprawdzają się in plus u garstki osób) powodują nadmierne ścieńczenie warstwy ochronnej naskórka, a w efekcie zwiększony TEWL. Wszystko jest dobrze obliczone oraz zaplanowane w swym działaniu i nastawione na zysk. Jako kosmetolog mogę powiedzieć, że skóra właściwie traktowana i pielęgnowana odpowiednimi środkami (!!!drogi wcale nie znaczy dobry!!!) nie potrzebuje walizki kosmetyków, by być w dobrej kondycji.
Mnie do zmiany syntetycznych detergentów myjących na mydła tradycyjne zmusiła moja skóra, zmęczona dotychczasową pielęgnacją. I chwała jej za to :-), bo od długiego już czasu mam święty spokój (skończyły się alergie, podrażnienia, uczucie ściągnięcia, itp.).
Warto zadbać więc o skórę nie tylko od święta, ale na co dzień, zaczynając od dobrze dobranego środka myjącego :-). 
Jaki morał z bajki? Czytajmy składy produktów, by nie wyjść na tym jak „Zabłocki na MYDLE”




Źródła:

Doświadczenia własne
Składy produktów pozyskane z INCI „mydeł” drogeryjnych
Marzec A., Chemia kosmetyków, Wyd. Dom Organizatora, Toruń 2005.
Martini M.C., Kosmetologia i farmakologia skóry Redakcja naukowa wydania polskiego Waldemar Placek, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2008.
Zoe Diana Draelos, Kosmeceutyki, Urban& Partner, Wrocław 2011.
Glinka R., Receptura Kosmetyczna, Oficyna wydawnicza MA, Łódź 2008.


środa, 25 lutego 2015

Gabinetowa "polerka" skóry... POLI ABRAZJA :-D

Dziś kończymy wieczorek zapoznawczy z rodzinką mechanicznych „złuszczaczy” :-) (ostatecznie, po długim namyśle, pozwoliłam sobie pominąć kosmetyczne produkty peelingujące, zarówno w wersjach domowych, jak i profesjonalnych, bo mam w związku z nimi inne plany :-P).
Dzisiejszy post będzie subtelny i delikatny, jak jego bohaterka :-). W końcu największego brutala i czarną (a właściwie to krwawą) „owcę” już poznaliście poprzednio :-).
Gwiazdą wieczoru jest Poli abrazja :-). Już sama nazwa brzmi lekko i przyjemnie :-D. Inaczej zwana bywa sterylną mikrodermabrazją, gdyż wykonuje się ją jednorazową głowicą (z hypoalergicznego stopu plastiku, dla przypomnienia określenie to wcale nie wyklucza alergii, teoretycznie zmniejsza jej ryzyko).
Zabieg nie powoduje podrażnienia skóry, co znacząco zwiększa zasięg odbiorców (prócz tradycyjnych adresatów, grono zasiliły osoby z cerą naczyniową, trądzikową, trądzikiem różowatym w początkowym stadium, skórą atopową). Wszystko pięknie ładnie, więc gdzie tkwi haczyk? Otóż, tak naprawdę poli abrazja nie ściera naskórka, jak bohaterki poprzednich postów, a go mechanicznie poleruje :-) (wyrównuje powierzchnię naskórka, minimalizuje mikro- nierówności, nie mylić z efektem polerki paznokci, które błyszczą się jak tafla lustra. Skóra będzie jedynie nieco inaczej odbijać światło, co doda jej blasku). Dzięki temu nie ma ryzyka przyspieszonego procesu rogowacenia i wspomnianego już podrażnienia. Poli abrazja pobudza naturalne mechanizmy regeneracji skóry bez zakłócania jej prawidłowego funkcjonowania. Jest to zabieg kilkuetapowy. Pierwsza faza polega na aplikacji koktajlu eksfoliacyjnego o wysokim pH i stężeniu na poziomie 10% (takie parametry dają słaby kwas lub w tym przypadku ich mieszaninę o baaardzo delikatnym działaniu), który rozluźnia połączenia komórek warstwy rogowej. Dopiero w kolejnym etapie zaczynamy „polerkę” :-). Dzięki częściowemu „zniesieniu” bariery ochronnej skóry, przez działanie peelingu chemicznego i poli abrazji (to taka wersja light tradycyjnego zabiegu łączonego mikrodermabrazji z kwasami), możliwe jest wtłaczanie związków aktywnych w głąb i zwiększenie skuteczności całej procedury pielęgnacyjnej. Jak najbardziej można więc uzupełniać ją o elektroterapie, ultradźwięki, itp. Generalnie już jeden zabieg daje zauważalne efekty, ale jak przystało na nieinwazyjną procedurę kosmetyczno- pielęgnacyjną zalecana jest powtarzalność czynności w określonych odstępach czasu, czyli seria :-D.
Wskazania są standardowe dla złuszczań: blizny potrądzikowe, przebarwienia, zmarszczki, rozszerzone pory, łojotok, tendencja do miejscowych hiperkeratoz (czyli inaczej nadmiernego rogowacenia naskórka, nie mam tu na myśli stóp i dłoniowych części rąk, bo tam tworzą się one najczęściej :-P) oraz skóra „zmęczona” nadmiernym opalaniem.
Celem zabiegu jest rozjaśnienie przebarwień, spłycenie zmarszczek, zwężenie porów, zniwelowanie blizn, rozświetlenie, poprawa jędrności i elastyczności skóry.
Mimo swego delikatnego działania poli abrazja ma także przeciwwskazania. W tej grupie znajdują się choroby wirusowe, bakteryjne i grzybicze, stany zapalne, zmiany ropne oraz skórne wypukłe znamiona. Wszystkie rzecz jasna dotyczą miejsca zabiegowego (od siebie dodam, że nowotwór, nawet nie w bezpośredniej lokalizacji, lecz okolicy, wymaga konsultacji z lekarzem prowadzącym, dodatkowo zalecałabym ostrożność przy trądziku różowatym). We wskazaniach pozabiegowych zaleca się krem ochronny z filtrem :-). Poli abrazja jest przyjemna, „odświeża” skórę, delikatnie rozjaśnia i dodaje blasku. Osobiście wolę jednak starą dobrą mikrodermabrazję :-). Nie mniej jednak gorąco polecam, zwłaszcza dla osób, których typ skóry, bądź obecny defekt stanowi przeciwwskazanie do innych zabiegów. 
Kosmetologia to jedna z tych dynamicznie rozwijających się dziedzin, która nie siada na laurach obecnych osiągnięć. Dzięki temu zwiększają się możliwości, pole do działania i adresaci usług. To co było przeciwwskazaniem wczoraj, dziś już nim nie jest :-D. I tak trzymać :-P.





Źródła:
www.namito.pl
Doświadczenia własne
Martini M.C., Kosmetologia i farmakologia skóry Redakcja naukowa wydania polskiego Waldemar Placek, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2008.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Kręta i "krwista" droga do celu... Chcę być piękna/y... Dermabrazja :-)

Powoli robi nam się saga (moja mama kiedyś namiętnie czytała tę o „ludziach lodu” :-P), ale spokojnie nie będzie to tasiemiec rodem z „Mody na sukces” :-). Dzisiaj zapoznanie z kolejnym członkiem rodziny :-). Jest nim dermabrazja, najbardziej inwazyjna ze wszystkich dotychczas omówionych abrazji (inaczej ścieńczanie, peeling).
Post dla ludzi o mocnych nerwach, bo będą „ciekawe” zdjęcia :-P.
Mechanizm działania polega, jak i u poprzedniczek, na ścieraniu skóry. W tym celu stosuje się głowicę zakończoną frezem diamentowym, tarczę z tego samego materiału (masochizm w wydaniu EXCLUSIVE :-P), bądź skalpel (jest także wersja zabiegu laserowa- fizyczna oraz chemiczna).
Głębokość złuszczania jest indywidualna i zależna od celu zabiegu. Przeważnie sięga ona błony podstawnej naskórka, bądź górnych warstw skóry właściwej (równomiernie na całej powierzchni). Zależy to stricte od wskazań (nie każdy defekt wymaga przecież przekraczania granicy skórno-naskórkowej). Zabieg wykonuje się w znieczuleniu ogólnym lub miejscowym. Jest ono niezbędne, ze względu na ból towarzyszący tak głębokiej ingerencji. Obecnie bardziej popularne stało się znieczulenie miejscowe, gdyż nie wymaga hospitalizacji i umożliwia natychmiastowy powrót pacjenta do domu po zabiegu. Z racji faktu, że dermabrazja jest inwazyjna, konieczna jest rekonwalescencja (w zależności od głębokości złuszczania trwa nawet do miesiąca czasu). Sam zabieg nie jest długi. Mieści się w przedziale od 30 minut do 2 godzin. Jak nie trudno się domyślić, czas zależny jest od złuszczanej powierzchni. Po zabiegu aplikowany jest pacjentowi jałowy opatrunek nasączony substancjami przeciwwirusowymi i antybakteryjnymi zapobiegającymi ewentualnej infekcji (lepiej dmuchać na zimne).
Wspomniany opatrunek należy nosić około tygodnia (rzecz jasna nie jeden i ten sam, gdyż trzeba go regularnie zmieniać i stosować się ściśle do zaleceń). Po zabiegu najczęściej skóra jest opuchnięta. Prócz obrzęku normą są także zasinienia. Czas resorpcji (wchłonięcia) wybroczyn i zejścia opuchlizny jest dość indywidualny i zależy od zdolności regeneracyjnych organizmu. Jeżeli zabieg sięga swym poziomem naczyń krwionośnych, bądź głębiej, logiczne staje się, że pojawiają się strupy i wysięk :-). Po zdjęciu opatrunku pielęgnacja nie obejdzie się bez kremu ochronnego z wysokim filtrem SPF aż do całkowitej odbudowy skóry. Mimo iście niewyjściowego look'u efekty końcowe dermabrazji bywają naprawdę zdumiewające :-). Zdarza się, że zabieg wymaga powtórki z „rozrywki” (czasami nie jednej). Jednak nie wcześniej niż po 3, a najlepiej 6 miesiącach. Taki czas konieczny jest do pełnej regeneracji i właściwej stymulacji fibroblastów do produkcji kolagenu i elastyny.
W momencie, gdy dermabrazja jest przeprowadzona w znieczuleniu ogólnym, wymagane są podstawowe badania. Głównie grupa krwi, OB (odczyn Biernackiego, szybkość opadania krwinek w jednostce czasu, podwyższony świadczy o stanie zapalnym organizmu), wskaźnik krzepnięcia, poziom glukozy, ogólne badanie moczu. Obligatoryjne jest także szczepienie na WZW (wirusowe zapalenie wątroby) typu B. 
Z zabiegu muszą zrezygnować osoby ze skazami naczyniowymi, zaburzeniami krzepliwości, nieleczonym nadciśnieniem tętniczym, nieuregulowaną cukrzycą, infekcjami ropnymi skóry i śluzówek, tendencjami do bliznowacenia, niezdiagnozowanymi zmianami w miejscu zabiegowym, aktywnym trądzikiem sączącym i różowatym. Ponadto przeciwwskazania stanowią choroby wirusowe, bakteryjne i grzybicze w miejscu zabiegowym oraz problemy z pigmentacją skóry.
Teraz czas na wskazania, bo przecież nikt bez powodu nie pozbywa się naskórka :-), a tym bardziej skóry właściwej. Zaliczamy do nich: głębokie i rozległe blizny (głównie pooperacyjne i potrądzikowe), przebarwienia, tatuaże (w tym przypadku dużo lepszą skutecznością cieszą się lasery, ale każda metoda ma swoich zwolenników), głębokie zmarszczki i bruzdy oraz skóra wyraźnie pozbawiona jędrności.
Każdy zabieg inwazyjny wiąże się w pewnym stopniu (mniejszym lub większym) z ryzykiem powikłań. Najczęściej dotyczą one infekcji, reakcji alergicznych (np. na znieczulenie), bądź tworzenia keloidów (u pacjentów z tendencją do bliznowacenia).
Jeżeli chodzi o subiektywną ocenę, zabieg polecam dla osób z naprawdę głębokimi i obszernymi bliznami, trudnymi do zniwelowania metodami alternatywnymi. Można się również pokusić o dermabrazję jako pierwszy lift, gdyż znacząco poprawia „jakość” skóry (choć znam wiele równie skutecznych i mniej drastycznych metod w tej kwestii). Jest to duża ingerencja, obarczona ryzykiem powikłań, więc warto dokładnie sprawdzić kompetencje i doświadczenie osoby wykonującej (czytaj: nie każdy po studiach medycznych jest dobrym fachowcem i nie każda osoba po kursach jest gwarantem poprawnie wykonanej dermabrazji). Nie dyskredytuje lekarzy, ani koleżanek po fachu, gdyż to do pacjenta/klienta należy prawo wyboru (mówię tu o dermabrazji przeprowadzanej w znieczuleniu miejscowym, gdyż „narkoza” wymaga hospitalizacji, więc nie trudno ustalić osobę uprawnioną do przeprowadzenia zabiegu). Jak wspomniałam liczy się tu praktyka zawodowa (uwaga jednak na rutyniarzy, pracujących na akord, jak na taśmie).
Na zakończenie dodam jedynie, że to zabieg dla odważnych... Pozostałych (niemniej dzielnych, lecz nie mających czasu na rekonwalescencję i otwarte rany) zapraszam do gabinetów kosmetycznych i kosmetologicznych na zabiegi z użyciem metod alternatywnych :-D.


Źródła:
B. Jaroszewska Kosmetologia, Wydawnictwo Atena, Warszawa 2010
Martini M.C., Kosmetologia i farmakologia skóry Redakcja naukowa wydania polskiego Waldemar Placek, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2008.
drsankowski.com

piątek, 23 stycznia 2015

Zabieg, który niejedno ma imię- OKSYBRAZJA

Ostatnio na wokandzie gościły sposoby złuszczania za pomocą frezu diamentowego i tlenku glinu. Dziś przyjrzymy się ich młodszej siostrze, OKSYBRAZJI. Powszechnie uznaje się ją za odmianę mikrodermabrazji i wymienia wraz z diamentową i korundową. Ja jednak ze względu na dzielące je różnice we wskazaniach i przeciwwskazaniach oraz sam mechanizm zabiegu, postanowiłam omówić ją osobno. Oksybrazja zwana jest inaczej hydrabrazją, aquabrazją, oxydermabrazją, peelingiem wodnym, tlenowym, bądź wodno-tlenowym. Zabieg ma więc, jak widać, wiele nazw, które mogą zmylić. Wszystkie jednak, oznaczają dokładnie to samo :-). Skąd takie rozbieżności? Wszystko za moment stanie się jasne, jak słońce :-P.
Przedrostek OXY- (czy oksy-) sugeruje, że w zabiegu udział „bierze” tlen (od łacińskiego słowa oxygenium), z kolei aqua-, że woda (też zapożyczone z łaciny). A prawda jest taka, że współuczestniczą w nim oba czynniki :-).
Oksybrazja bazuje na wyrzucanej pod dużym ciśnieniem, uwaga uwaga... SOLI FIZJOLOGICZNEJ :-D (w postaci rozproszonych kropelek). Może dziwić, że płyn powszechnie stosowany jako nośnik leków w kroplówkach i dożylnym nawadnianiu pacjentów, inhalacjach, do przemywania oczu czy ran może wpływać złuszczająco na skórę. Otóż sam roztwór chlorku sodu (w stężeniu 0,9%) jest związkiem o neutralnym wpływie na organizm. Dopiero wyrzucany wraz z tlenem (bądź powietrzem) pod ciśnieniem, z prędkością bliską dźwięku, uderza o powierzchnię naskórka powodując odrywanie martwych korneocytów warstwy rogowej (struktura terminalnej pokrywy znacząco ułatwia to zadanie, gdyż komórki w jej górnych partiach nie są już praktycznie ze sobą połączone, a co za tym idzie trzymają się na „słowo honoru”).
W trakcie zabiegu głowica nie ma bezpośredniego kontaktu ze skórą, jak ma to miejsce w tradycyjnej mikrodermabrazji. Siłę i głębokość działania można regulować poprzez odległość strumienia od skóry- im głowica bliżej tym intensywniejsze złuszczanie, co pozwala na dostosowanie parametrów stricte do stanu i rodzaju cery oraz celu zabiegu. Jak można zobaczyć na załączonych zdjęciach ciśnienie jest na tyle duże, że powoduje „uginanie” się skóry pod jego wpływem :-).
Pojedyncza oksybrazja zwana bywa zabiegiem bankietowym. Brak typowego ściernego czynnika, sprawia, że jest ona dużo przyjemniejsza w odczuciach. Skóra po hydrabrazji jest wyraźnie odświeżona i nawilżona. Jednak jak wszystkie procedury kosmetyczne, najlepsze efekty daje wykonywana w seriach. Ze względu na małą inwazyjność i brak podrażnień (powoduje jedynie lekkie „zdrowe”zaróżowienie, stąd bywa nazywana „miękką” mikrodermabrazją), oksybrazja może być wykonywana nawet co tydzień. Nie muszę chyba przypominać, że działamy jedynie w poziomie warstwy rogowej naskórka :-). Hydrabrazja ma nieco subtelniejsze działanie i nie złuszcza skóry tak intensywnie, jak typowa mikrodermabrazja (jednak ile głów tyle opinii). Co nie zmienia faktu, że wykonanie serii zabiegów daje zadowalające efekty. Oksybrazja prócz działania ścieńczającego, dotlenia skórę i nawilża ją :-). Po zabiegu skóra jest przyjemnie gładka i napięta (nie mylić z uczuciem ściągnięcia). Hydrabrazja jak najbardziej sprawdza się jako wstęp do peelingów kwasowych, bądź zabiegów aparaturowych (ultradźwięki, elektroterapie, mezoterapia mikroigłowa, itp.).

Jak już wspomniałam na początku posta, oksybrazja ma nieco inne wskazania oraz szerszą grupę odbiorców niż tradycyjna mikrodermabrazja. Z racji braku podrażnień, mogą ją wykonywać osoby o skórze wrażliwej, atopowej, alergicznej, płytko unaczynionej, ze skłonnością do rumienia oraz trądzikiem różowatym (dodatkowym plusem jest tu chłodzące działanie soli fizjologicznej :-D). Z zabiegu mogą także skorzystać osoby o cerze trądzikowej (nie w fazie ropnej), gdyż oksybrazja nie zaostrza jego objawów. Z racji faktu, że do czynienia mamy z zabiegiem złuszczającym wskazania są dość łatwe do przewidzenia. Należą do nich: zmarszczki, blizny, przebarwienia, skóra pozbawiona blasku (ziemista), łojotok oraz hmmm... cellulit (ostatnia pozycja jest punktem wymienionym przez producenta jednego z urządzeń, osobiście nie stosowałam tego rodzaju mikromasażu na obszar objęty skórką pomarańczową, więc ciężko mi określić ewentualną skuteczność, ale zdroworozsądkowo myśląc, są lepsze metody, chociażby manualne...). Dodatkowo możliwe jest wykonanie urządzeniem mikromasażu (drenażu) twarzy i szyi, więc potencjalnym wskazaniem mogą być także obrzęki. Żeby nie było tak cukierkowo i słodko, oksybrazja ma również pewne obostrzenia i przeciwwskazania. Główne z nich (dotyczące przede wszystkim miejsca zabiegowego i najbliższych okolic) to: infekcje wirusowe, bakteryjne i grzybicze, ropne stany zapalne, gorączka, nowotwory skóry (wymagana jest zgoda lekarza), zapalenie zatok (ryzyko wydłużenia czasu leczenia, ze względu na uczucie chłodu w trakcie zabiegu), osoby po laseroterapii (przerwa 6 miesięcy), świeże blizny pooperacyjne, łuszczyca.


Źródła:
B. Jaroszewska Kosmetologia, Wydawnictwo Atena, Warszawa 2010
Martini M.C., Kosmetologia i farmakologia skóry Redakcja naukowa wydania polskiego Waldemar Placek, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2008.
kosmetologia.com,pl
www.mikrodermabrazja.org

biotechnologia.pl


czwartek, 22 stycznia 2015

"Papier ścierny" w ekskluzywnym wydaniu- MIKRODERMABRAZJA :-D

Dzisiejszy post poświęcony będzie jednej z gabinetowych wersji złuszczania naskórka :-). Mowa o mikrodermabrazji, która czasy świetności i największej popularności ma już za sobą (wyparta nowościami technologicznymi). Mimo powyższego nie ubywa jej zwolenników i fanów :-).
Zacznijmy od pojęcia PEELINGU, który jest swoistym „workiem”, pełnym wszelakich zabiegów i preparatów o działaniu ścieńczającym naskórek. Piszę o tym dlatego, że tytułowa bohaterka także się w nim znajduje :-). Zawartość „worka” różni się poziomem (stąd mamy peelingi powierzchowne, średniogłębokie i głębokie) oraz sposobem działania. W związku z samym mechanizmem wyróżniamy peelingi: chemiczne (enzymatyczne, kwasy (cała gromadka AHA, BHA, PHA, itp.)), fizyczne (lasery, krioterapia) oraz mechaniczne (drobno i gruboziarniste, oksybrazja, mikrodermabrazja, dermabrazja).
My, jak nietrudno wywnioskować zajmiemy się ostatnią grupą (w niej znajduje się nasz „gagatek”). Charakteryzuje się ona w większości obecnością drobinek ściernych (w kosmetykach, bądź urządzeniach), którym zawdzięcza właściwości złuszczające. Mikrodermabrazja jest w pełni kontrolowanym zabiegiem aparaturowym, którego głębokość zależy od operatora i celu. Wykonuje się ją w seriach (seria to ok. 4-10 zabiegów, z przerwami najczęściej 2 tygodniowymi. Dłuższe spowodują nadmierną regenerację naskórka i znikomy efekt. Ja preferuję przerwy 7-10 dniowe, ale to bardzo indywidualne, zależne od kilku czynników, m.in. stanu skóry i celu).
W czasie zabiegu złuszczana jest warstwa rogowa (martwe korneocyty, wszelkie powierzchowne zanieczyszczenia, nadmiar sebum oraz płytkie zaskórniki). Prawidłowo przeprowadzoną mikrodermabrazją nie przekroczymy jednak jej poziomu. W opisach powszechnie dostępnych w internecie, odnośnie zabiegu, można przeczytać, że w jego trakcie złuszcza się „kolejne warstwy naskórka”. To jak najbardziej prawdziwe, ale niezbyt precyzyjne stwierdzenie, które nierzadko może wprowadzić laika w błąd. Wróćmy na moment do budowy skóry, a konkretniej jej zewnętrznej pokrywy, czyli warstwy rogowej. Składa się z kilkunastu rzędów spłaszczonych komórek ułożonych dachówkowato. Taki układ tworzy właśnie owe warstwy, które są usuwane :-), na pewno nie złuszczamy komórek leżących poniżej zewnętrznej pokrywy, ba nie usuwa się jej nawet całkowicie, tylko bardzo mocno ścieńcza. Taki mały słowny myk :-). Tym właśnie mikrodermabrazja różni się od dermabrazji (na której skupimy się w jednym z kolejnych postów), czyli głębokością złuszczania. Dzięki temu, tytułowy zabieg jest procedurą minimalnie inwazyjną (jednak na tyle skuteczną, by pobudzić mechanizmy naprawcze skóry), a co za tym idzie daje dobre efekty, przy znikomych niedogodnościach. Nie wyłącza z normalnej aktywności i codziennego życia, nie wymaga znieczulenia, ani rekonwalescencji, jak ma to miejsce w przypadku inwazyjnych, chirurgicznych metod. Mikrodermabrazja jest całkowicie bezbolesna. W trakcie zabiegu dochodzi do zaczerwienienia skóry, co związane jest z mechanicznym tarciem (utrzymuje się ono średnio kilka godzin, max.1-2 dni). Czasami może dojść także do niewielkiego obrzęku (przejściowego, podobnie jak rumień). Przekrwienie ma swoje dobre strony, gdyż zwiększa dotlenienie oraz odżywienie komórek i powierzchownych tkanek danej okolicy. Istotą działania mikrodermabrazji jest pobudzanie skóry do aktywniejszych podziałów i ich intensyfikacja. Prócz usprawnienia procesów regeneracyjnych naskórka, stymulowane są także fibroblasty w skórze właściwej, producenci upragnionego kolagenu i elastyny :-). Skóra po zabiegu staje się miękka i wygładzona, ale jednocześnie wrażliwa na bodźce (bądź, co bądź, ścieńczając warstwę rogową naskórka osłabiamy barierę ochronną). Dochodzi również do zwiększenia TEWL-u, stąd w pielęgnacji post-zabiegowej zaleca się stosowanie dedykowanych preparatów nawilżająco-ochronnych (najlepiej z filtrem SPF30).
Mikrodermabrazję dzielimy na:
  • diamentową, zakończoną frezem diamentowym (wcześniej stosowano m.in. kryształy wodorowęglanów sodu, aczkolwiek nie były tak precyzyjne i powodowały nadmierne podrażnienie skóry) o różnej gradacji i średnicy w zależności od okolicy twarzy, bądź ciała. Urządzenie bazuje na podciśnieniu, które zasysa fragmenty złuszczanego naskórka, (jak odkurzacz :-P) oraz powoduje miejscowe unoszenie skóry, co skutkuje szczelnym jej przyleganiem do frezu, gwarantując tym samym precyzyjniejsze złuszczanie.
  • korundową, zawierającą system tłocząco- ssący. Głowica z jednej strony wyrzuca pod ciśnieniem tlenek glinu (w postaci kryształów, wygląda to jak piasek), który jest tu czynnikiem złuszczającym. Jednocześnie wbudowany w głowicę „vacum” zasysa dokładnie zużyty piasek z fragmentami naskórka do osobnego pojemnika. Kryształy korundu mają różną wielkość (im większe, tym głębszy zabieg) i właściwości przeciwbakteryjne (pożądana cecha przy cerach trądzikowych). Tlenek glinu jest bezpieczny, ale w przypadku alergików radziłabym ostrożność. W niektórych urządzeniach stosuje się chlorek sodu, wodorowęglan sodu, bądź tlenek magnezu, ale z racji słabszych właściwości ściernych, po prostu je pominiemy :-D. Mikrodermabrazja korundowa jest bardziej „agresywna” niż poprzedniczka, tym samym działa nieco głębiej (pozostając nadal w poziomie warstwy rogowej). Jednak oba poprawnie wykonane zabiegi dają porównywalne efekty.


Zabieg w warunkach gabinetowych nie polega tylko na wyszorowaniu frezem bądź korundem skóry i sio do domu :-) (jednak takie przypadki się zdarzają, czego doświadczyłam na własnej skórze, chodząc na mikrodermabrazję do pewnego dermatologa. Po 15 minutowym zabiegu, bordowa jak apacz, błyszcząca od kremu ochronnego i lżejsza o jakieś 250zł szłam do domu. To było jednak dawno temu, więc myślę, że wiele się od tego czasu zmieniło :-)). Ścieńczona bariera ochronna jest idealnym podłożem do aplikacji preparatów obfitych w związki aktywne, które normalnie mogłyby jedynie „pomarzyć” o tym, by się „przedrzeć” przez warstwę rogową. Dla polepszenia efektu, najczęściej stosuje się wtłaczanie substancji różnymi metodami (ultradźwięki, elektroterapie, mezoterapia mikroigłowa, itp.). Mikrodermabrazję wykorzystuje się także jako wstęp do głębokich peelingów chemicznych z użyciem kwasów (od dłuższego czasu panuje trend na zabiegi łączone, gdyż dają lepsze efekty, przez co są bardziej pożądane).
Najlepszymi adresatami mikrodermabrazji są:
-Fotostarzenie wywołane przewlekłą ekspozycją na działanie promieni UV. Objawia się suchą, pogrubiałą i szorstką skórą, pokrytą licznymi przebarwieniami posłonecznymi oraz zmarszczkami. Najczęściej dotyczy twarzy, z racji chociażby jej lokalizacji.
-Rozstępy (szerzej omawiane >>tutaj<<).
-Trądzik, a w zasadzie „pamiątki” po nim, czyli blizny i przebarwienia pozapalne. Zmiany lokalizują się na twarzy plecach i klatce piersiowej.
-Bielactwo nabyte, skóra pozbawiona jędrności oraz elastyczności, niedotleniona, o szarym i ziemistym zabarwieniu.
Jeżeli są wskazania, pojawia się także lista przeciwwskazań. Najważniejsze z nich to: choroby z ropnym przebiegiem, infekcje grzybicze, bakteryjne i wirusowe w miejscu zabiegu, trądzik różowaty, trądzik w fazie aktywnej, łuszczyca, nowotwory skóry (wymagana zgoda lekarza).

Jak można było się przekonać, mikrodermabrazja niejedno ma imię i nie taki diabeł straszny, jak go malują :-). Do wyboru mamy piasek korundu, bądź diamentowy frez :-). Dla każdego coś „miłego”. Ja i moja skóra subiektywnie wybieramy bramkę nr 2. Marilyn Monroe nie bez powodu śpiewała, że Diamonds are a girl's best friend :-).



Źródła:
B. Jaroszewska Kosmetologia, Wydawnictwo Atena, Warszawa 2010
Martini M.C., Kosmetologia i farmakologia skóry Redakcja naukowa wydania polskiego Waldemar Placek, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2008.
www.mikrodermabrazja.org
Doświadczenia własne  

środa, 14 stycznia 2015

Post o impregnowaniu paznokci- manicure japoński :-)

Kraj kwitnącej wiśni kojarzy się większości z gejszami, roninami, sake i sushi :-P (dla każdego coś miłego). Dziś będzie okazja do poznania kolejnego skojarzenia. Mianowicie manicure japońskiego. Zabieg, mimo że laikowi mówi niewiele, przywędrował właśnie z Japonii i liczy sobie już ponad 400 lat (sędziwy staruszek :-D). Jak przystało na jego pielęgnacyjno- upiększający charakter, twórcami są kobiety (coś dla feministek :-P). Kto jak kto, ale płeć „piękna”, od zarania dziejów dokładała wszelkich starań, by „poprawiać” i udoskonalać naturę :-P.
Często można spotkać się z wymiennym określeniem manicure japońskiego na „P. Shine”, odnoszącego się do nazwy firmy kosmetycznej (rzecz jasna wywodzącej się z kraju gejsz), która rozpowszechniła ten sposób pielęgnacji paznokci.
W "normalnych" warunkach osoba wykonująca powinna mieć rękawiczki jednorazowe, ale to taka pokazówka :-P

Zabieg polega na wcieraniu dedykowanych preparatów bogatych w witaminy A+E, wosk pszczeli oraz krzemionkę pochodzącą z morza japońskiego. Efekt jest więc łatwy do przewidzenia- głębokie odżywienie i regeneracja paznokci :-). Prócz powyższych płytka nabiera pięknego połysku i delikatnie różowego, „zdrowego” zabarwienia.
Jak nietrudno wywnioskować z powyższego opisu, nie jest to zwykła polerka paznokci. Równie łatwo odgadnąć adresatów manicure japońskiego. Jest szczególnie wskazany dla osób o słabej, kruchej, łamliwej i rozdwajającej się płytce, „zmęczonej” długotrwałym noszeniem tipsów, czy żelowych paznokci (akrylowych też :-P). Zabieg idealnie sprawdzi się także u leniuchów, którzy chcą mieć wypielęgnowane, zadbane pazurki w naturalnym kolorze, bez konieczności stosowania odżywek w lakierze. Ma on także fanów wśród osób, których charakter pracy nie pozwala na malowanie paznokci (np. sektor medyczny, laboranci, itp.). Manicure japoński cieszy się zainteresowaniem zarówno u kobiet, jak i mężczyzn. W dobie metroseksualności panowie przestali się wstydzić wypielęgnowanych rąk (pamiętam, jak jeszcze kilka lat wstecz męska część klientów przychodziła do gabinetu pod osłoną nocy lub wcześnie rano, by pozostać niezauważonym. Konieczne było zamawianie odżywki w lakierze, o matowym wykończeniu, ale czasy, moda i upodobania, mają to do siebie, że się zmieniają :-) ). Ręce dotychczasowo uznawane za „męskie” (czytaj: niewypielęgnowane, o niedbałych i kanciastych paznokciach, obcinanych w pośpiechu, za krótko, tuż przy łożysku, skórki z „zadziorami” i nierzadko łuszczącym się naskórkiem od płynów do mycia silników, bądź z zapachem terpentyny w tle (bo który z panów nie lubi „pogrzebać” przy aucie)) odchodzą do lamusa. W końcu ręce są naszą wizytówką i nierzadko pośrednim narzędziem pracy.
Wracając jednak do tematu, by manicure japoński był naprawdę skuteczny i przywrócił paznokcie do „ładu i składu”, zalecana jest seria zabiegów (między 2 a 4) w odstępach 2-3 tygodniowych („stety”, bądź i nie, wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wymagają powtarzalności do osiągnięcia pożądanego efektu). 
Teraz co nieco z przeprowadzenia samego zabiegu. Skoncentrujemy się na najważniejszych etapach, bo to nie poradnik w stylu manicure krok po kroku :-P. Po odsunięciu „skórek” (post z nimi w roli głównej >>tutaj<<) patyczkiem, zabieramy się do właściwej pracy :-D. Początkowo minimalnie się płytkę matowi (brzmi dziwnie, skoro mamy paznokcie wzmacniać, a tu nagle się je piłuje. Nic z tych rzeczy, gdyż używa się do tego celu bardzo delikatnego pilniczka, który ma za zadanie usunięcie związków lipidowych pokrywających płytkę. Matowienie zwiększa zdolność wnikania związków aktywnych aplikowanych później. Manicure japoński to jak stosowanie impregnatu, które zawsze poprzedzone jest oczyszczaniem powierzchni :-P). Istotą jest nałożenie pasty (bogatej w związki wymienione na początku posta) i wcieranie jej dedykowaną polerką ze skóry jelenia (tak tak, to nie dla obrońców zwierząt). Etap ten jest bardzo indywidualny i zależy od stanu paznokci przed zabiegiem (czasami trzeba go kilkukrotnie powtórzyć). Po uzyskaniu pożądanego połysku, aplikuje się kolejny kosmetyk w postaci pudru. Ma on za zadanie utrwalenie i wzmocnienie efektu wcześniej uzyskanego pastą. Po aplikacji pudru znów stosuje się polerkę (nie tą samą, puder ma swoją własną, ale też „rogatą” :-P). TADA i w taki oto sposób mamy piękne, błyszczące niczym tafla lustra i odżywione paznokcie.
Żeby jednak nie było tak „różowo” należy wspomnieć również o pewnych obostrzeniach i przeciwwskazaniach do zabiegu. Nie powinno się wykonywać manicure japońskiego świeżo po zdjęciu tipsów, paznokci żelowych czy akrylowych. To samo tyczy się osób z bardzo zniszczoną płytką. Wszystkie powyższe sprowadzają się do faktu zbyt mocno ścieńczałych paznokci, a co za tym idzie zwiększa się ryzyko przegrzania łożyska przy wcieraniu pasty (w końcu przez pocieranie, dodajmy dość intensywne w tym przypadku, wytwarza się ciepło), co daje więcej szkody niż pożytku. Warto więc odczekać około 2-3 tygodni. Jak najbardziej wskazana jest podczas tej przerwy suplementacja dedykowanymi mikro i makroelementami, odżywki w lakierach oraz olejowanie paznokci. W przypadku pacjentów leczonych onkologicznie, również należy zachować ostrożność (jak ze wszystkim zabiegami) i uzyskać zgodę lekarza prowadzącego. Nie zaleca się także malowania paznokci w czasie trwania serii zabiegów manicure japońskiego, gdyż niektóre składniki lakierów mają tendencję do wysuszania płytki (dodam jeszcze, że powierzchnia natłuszczona, gładka i śliska, nie jest trwałą bazą dla lakieru, który po prostu w krótkim czasie po aplikacji zacznie odpryskiwać, więc szkoda wysiłku).
Powyższy artykuł skupia się na manicure japońskim oferowanym przez P. Shine (ze względu na największą jego popularność wśród klientek i klientów gabinetów kosmetycznych). Jednak na rynku obecnych jest wiele firm oferujących pasty, pudry i polerki (niekoniecznie wykonane z naturalnej skóry, ale nie mniej skuteczne) oraz alternatywę dla oryginału (np. w zabiegu regenerującym LCN stosuje się krem z kwasami owocowymi, który matowi paznokieć i odtłuszcza go. Następnie aplikowany olejek dedykowany do płytki paznokciowej, wciera się specjalną polerką. Daje to efekt porównywalny do manicure japońskiego, zarówno pod kątem odżywienia jak i połysku paznokci).
Suma summarum chodzi o to, by poprawić stan zniszczonych i słabych paznokci, by odzyskały dawny blask i kondycję. Jest tak szeroki wybór usług oferowanych przez gabinety kosmetyczne (w zróżnicowanych cenach) oraz zestawy domowe dla „Zosi Samosi”, że każdy znajdzie coś dla siebie. Cel uświęca środki i w tym przypadku, wszystkie chwyty dozwolone. 
Nie chowajcie więc rąk do kieszeni, tylko zadbajcie o nie i z dumą gestykulujcie :-).




Źródła:
Doświadczenia własne
www.p-shine.home.pl
lcnpolska.pl