Ponieważ dostałam wiele pytań odnośnie mezoterapii mikroigłowej, a właściwie tego, czego obawia się większość osób chętnych na ów zabieg, czyli: jak to jest z dolegliwościami bólowymi i wyglądem po? Tak na serio, bez cukru, lukru i ściemy :-).
Post będzie dość krótki, ze względu
na fakt, że sama mezoterapia i teoretyczne ujęcie tematu łącznie
z plusami i minusami, są zawarte w tym, nazwijmy to górnolotnie,
„artykule” (>>link<<).
Odbiegając na moment od tematu
zupełnie odzwyczaiłam się od takiego lekkiego i przyjemnego
pisania, bo jedyne, co obecnie wklepuję to receptury kosmetyków w
języku INCI, które są potrzebne mi do dokumentacji i badań w
laboratorium :-), ale miło wrócić, chociażby na chwilę.
Przejdźmy do meritum, jak już
wspomniałam omawiając mezoterapię mikroigłową, nie należy ona
do zabiegów z serii relaksacyjno-przyjemno-miziających :-). Cechuje
ją inny rodzaj doznań :-).
Ból to za wiele powiedziane, ze
względu na fakt, że procedura mikronakłuć jest poprzedzona
znieczuleniem miejscowym (specjalistycznym żelem, np. EMLA). Samego
wbijania igiełek w skórę zasadniczo się nie odczuwa, jest to
uczucie zbliżone do mikrodermabrazji- czyli czujemy, że głowica
przemieszcza się po powierzchni skóry ( to nie szczyt przyjemności), ale nie towarzyszy jej ból. Ja zabieg wykonuję partiami, ze
względu na fakt, że żel dość szybko przestaje działać
(wystarczająco na opracowanie np. czoła czy policzka, ale zbyt
krótko, by móc przeprowadzić mikroiniekcje całej zabiegowej
okolicy, jaką jest np. twarz). Nie ukrywajmy, że w trakcie
mezoterapii pojawia się krwawienie i to nie do końca w wersji mikro
:-), czasami bywa dość obfite, w zależności od okolicy i
głębokości iniekcji. Najczęściej kilka razy traktuje się skórę
dermapenem lub rollerem „na sucho”, bez ampułki, do momentu jej
zaczerwienienia. Dopiero później aplikuje się dobrany koktajl i
kontynuuje procedurę. Opracowywana okolica staje się żywo czerwona,
gorąca, zaczyna punktowo krwawić, mrowić i piec (dwie ostatnie opcje występują najczęściej po
zakończonym jej nakłuwaniu). Po zabiegu skórę przemywa się
specjalistycznym środkiem do dezynfekcji, przeznaczonym do kontaktu
ze świeżymi ranami i błonami śluzowymi (dość nieprzyjemne
uczucie, gdyż skóra jest tkliwa i każde tarcie wywołuje niemiłe
uczucie i potęguje pieczenie). Następnie aplikowana jest ampułka
lub maska łagodząca (ja stosuję preparaty schłodzone w lodówce,
gdyż przynosi to ulgę, czasami używam też suszarki do włosów z zimnym nadmuchem, bądź wachlarza, wiatraka, czy co mam pod ręką- ten etap przypomina trochę złuszczanie peelingami chemicznymi, gdyż tam minimalizuje się pieczenie i świąd wachlowaniem :-D). Po upływie ok. 10-15 min pieczenie
minimalizuje się do wersji mało uciążliwej :-). Po jakiś 45 min
zmywa się maskę i nakłada krem końcowy po zabiegach tego typu
(może piec, ale jest to stan krótkotrwały). Skóra po zabiegu jest
bardzo napięta (może pojawić się obrzęk, drobne krwiaczki) i silnie zaczerwieniona.
Także po przeprowadzonej mezoterapii wygląda się niewyjściowo, więc
randka w ten sam dzień odpada :-P. Na drugi, maksymalnie trzeci
dzień koloryt skóry wraca do normy, zaś powstałe krwiaczki
resorbują się w ciągu 3-6 dni w zależności od osobniczych
zdolności regeneracyjnych :-).
Żeby nie było, że artykuł jest na
„sucho” poniżej dołączam zdjęcia swojej buźki, po zabiegu
:-) .
Pierwsze jest zaraz po mikronakłuwaniu
jeszcze przed przemyciem środkiem dezynfekującym, więc widać delikatnie zakrwawioną powierzchnię skóry i miejsca, w których będą krwiaki (najczęściej lokalizują się one na czole i pod oczami) :-)
Zdjęcie nr 2 jest na drugi dzień po
zabiegu, obecne krwiaczki zniknęły na 4 dzień. Dodam tylko, że ja
mam skórę wrażliwą, alergiczną i płytko unaczynioną :-). Tak czerwona, jak zaraz po nakłuwaniu jestem też po porannym
bieganiu (mimo, że biegam regularnie :-D ).
Zapewne niektórych zraziłam :-)...
Trudno, życie :-)... Jednak efekty zabiegu mnie urzekły i mimo
powyższych niedogodności, jestem wierna "mikroigłówce" już kilka
lat :-) i nie planuję w tej kwestii zmian...